Moja walka o Miłość!
ŚWIADECTWO
s. Małgorzata Oczkowicz SDS
Moja walka o Miłość!
Kiedy teraz wspominam swoje dawne dzieje, widzę, że Bóg był zawsze blisko mnie i od początku zabiegał o moją uwagę i serce. Ale ja nie zawsze byłam blisko Niego i nie zawsze był On dla mnie najważniejszy. Nie urodziłam się w habicie zakonnym i nie u Boga szukałam odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. Myślę, że nie wierzyłam w Jego obecność dla mnie. Był Bogiem tak dalekim, że prawie nieobecnym, zainteresowanym ważnymi sprawami świata, a nie moimi – dla Niego błahymi – sprawami nastolatki. Nie rozumiałam Boga, nie wiedziałam, o co Mu tak naprawdę chodzi. Dziwiłam się, jak może pozwalać ludziom krzywdzić się nawzajem w okropnych wojnach. Nie rozumiałam też, jak Bóg może spokojnie patrzeć na cierpienie ludzi, akceptować choroby, śmierć. Miałam swoje wizje i konkretne plany na życie, których z Nim nie konsultowałam. Chyba nawet byłam zadowolona, że Bóg się nie wtrąca do mojego życia. Miałam wszystko, aby być szczęśliwą; ale szczęśliwa nie byłam. Dlaczego? Była we mnie – ukryta głęboko w sercu – tęsknota za innym życiem, za inną miłością, jakiej do tej pory nie doświadczyłam. Nie wiedziałam, na czym ta inność polega, ale wszystkie relacje, które przeżywałam, sprawy, w jakie się angażowałam, nosiło znamiona braku i nie zaspokajało tej tęsknoty, głodu, który w sobie nosiłam.
Z perspektywy czasu widzę, że Bóg przyciągał mnie do siebie przez ludzi mi najbliższych, dzięki którym czułam się kochana. Uczył mnie głębszej relacji z Nim w Słowie Pisma Świętego i podczas modlitwy wspólnotowej, stawiając na mojej drodze wspólnotę Ruchu Światło-Życie. Dzięki niej zaangażowałam się bardziej w sprawy parafii i uczyłam się Boga wrażliwego na potrzeby ludzi pokrzywdzonych, słabych, zagubionych. Bóg stawał się dla mnie coraz bardziej bliski, ale nawet przy mojej dość wybujałej wyobraźni nie spodziewałam się, że zechce mnie mieć dla siebie... Dlatego kiedy podczas pobytu w Kalwarii Pacławskiej, w czasie modlitwy, pojawiła się myśl-zaproszenie, by zostać siostrą zakonną, zaczęłam się prawie na głos śmiać. Śmialiśmy się nadal z przyjaciółmi z tego pobożnego pomysłu już po wyjściu z kościoła. Zarówno oni, jak i ja wiedzieliśmy, że nie nadaję się do klasztoru. Byłam spontaniczna, roztrzepana, ani specjalnie święta, ani grzeszna, lubiłam tańczyć, chodzić po górach, czytać książki, pasjonowała mnie historia; no i miałam chłopaka. Byłam pewna, że kogoś tak zwykłego jak ja Bóg nie mógłby chcieć dla siebie. Miałam wtedy 17 lat.
Później ta myśl czasem wracała, ale wydawała mi się tak niedorzeczna, że nie zajmowałam się nią zbyt wiele. Miałam swoje plany na przyszłość: chciałam zdać maturę, dostać się na studia, założyć rodzinę, pracować w wymarzonym zawodzie. Tylko że nadal nie byłam szczęśliwa. Pamiętam, że w ostatniej klasie liceum ta wewnętrzna tęsknota za innym życiem była już tak ogromna, że naprawdę nic mnie nie cieszyło. Wobec tej tęsknoty wszystko stawało się nieważne: matura, studia, przyszła rodzina. Nie umiałam znaleźć sobie miejsca. W tym czasie kilka osób z mojej wspólnoty oazowej poszło do seminariów duchownych, do różnych wspólnot zakonnych. Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy i mnie Jezus nie wzywa na taką drogę. Boże! Co ja nie robiłam, żeby uciec przed głosem powołania – zmieniłam nawet kierunek studiów. A kiedy również tam Bóg mnie „dopadł”, zrezygnowałam z nich i poszłam do pracy, którą wkrótce zaczęłam nienawidzić (bo odgradzała mnie od szczęścia), chodziłam „na siłę” z chłopakiem, którego nie kochałam. Wszystko, czego się wtedy tknęłam, stawało się ulotne jak suchy piasek miedzy palcami. Jezus pokazywał mi, że bez Niego wszystko, nawet najpiękniejsze i najlepsze, staje się bezwartościowe i nieznaczące. Męczyłam się tak kilka miesięcy i w końcu postanowiłam nie walczyć dłużej z Bogiem. Nadal nie rozumiałam, dlaczego wybrał właśnie mnie. Wydawało mi się, że wokół mnie jest tyle wspaniałych dziewcząt i chłopców, których powinien powołać. Ale z drugiej strony wiedziałam, że będę głupia, jeśli nie przyjmę takiej miłości, jaką ofiarował mi Jezus. „Uwiódł mnie, a ja pozwoliłam się uwieść; ujarzmił mnie i przemógł” (por. Jer 20, 7).
Czasem nadal się zachowuję jak rozkapryszona księżniczka, o którą Jezus ciągle musi zabiegać, walczyć. Podziwiam Go, że ze mnie nie rezygnuje, że tak mocno mnie kocha, pomimo moich słabości, odejść, czasem głupich wyborów. W naszej relacji to On jest tą pewniejszą stroną. Czy jestem szczęśliwa? – Jasne, że tak. Jestem salwatorianką około trzydzieści lat. Jezus uczy mnie kochać ludzi, widzieć ich tak, jak On ich widzi. Dzięki Niemu codziennie poznaję Ojca i uczę się chodzić Jego drogami. On zaprasza mnie do współpracy i czyni swoim apostołem. Zadania, które stawia przede mną Jezus, często mnie przerastają, ale przy mojej zgodzie On sam je wypełnia. Z Nim wszystko jest łaską: modlitwa, wspólnota, praca. Każda pustynia z Nim zamienia się w rajski ogród, nawet jeśli jest to pustynia zatwardziałego ludzkiego serca. Cokolwiek czynię z Nim i dla Niego kwitnie, rozwija się, niesie w sobie życie. Piszę to w nadziei, że kiedy to przeczytasz, nabierzesz odwagi, aby odpowiedzieć miłością na miłość Jezusa i zaufać tej tęsknocie, którą nosisz w sercu. Życzę Ci, aby nie było u ciebie tak, jak u człowieka, o którym wspomina R. Brandstaetter w swoim wierszu „Wyznanie męża”.
s. Małgorzata Oczkowicz SDS
WYZNANIE MĘŻA
Panie, przed wielu, wielu laty
Spotkałem Cię na drodze do Jeruzalem.
Była wczesna wiosna.
Kwitły drzewa migdałowe.
Pamiętam tę chwilę, gdy podszedłszy do
Ciebie,
Spytałem, co mam uczynić,
Aby być doskonałym.
Odparłeś, że powinienem sprzedać
Całą moją majętność,
Pieniądze rozdać ubogim
I iść za Tobą.
Ogarnął mnie smutek.
Stchórzyłem.
Powróciłem do domu.
A teraz jestem już starcem,
Mam liczną rodzinę,
Mój majątek pomnożył się w dwójnasób,
Ludzie uważają mnie za szczęśliwego,
Ja jednak czuję w sobie dotkliwą pustkę,
Niedosyt
I beznadziejność,
Które nawet moim najbliższym
Ujawnić się boję,
Na pewno by mnie wyśmiali.
Minęły lata,
A ja wciąż zapomnieć nie mogę
Tamtej wiosny,
Mojego pytania
I kwitnących drzew migdałowych.
R. Brandstaetter